Jestem umiłowanym dzieckiem Boga. Jestem Jego oczkiem w głowie. Jego winnicą, którą pragnie uprawiać. W Swojej nieskończonej miłości obdarzył mnie istnieniem. Dał mi życie w dzierżawę. I hojnie mnie obdarował. Dał wolną wolę, rozum, talenty. Dał Przykazania, abym wiedział czym się w życiu kierować. Dał Kościół i ołtarz, abym korzystał z Sakramentów i karmił się Jego Słowem i Ciałem. Abym z Nim rozmawiał. Dziękował, prosił, przepraszał. Abym Go uwielbiał. Abym składał swoje intencje i ofiary. Posyła ludzi, którzy przykładem i radą pomagają mi winnicę mojego życia uprawiać. Rodziców, kapłanów, nauczycieli. Daje wzory do naśladowania, świętych, którzy pokazują jak żyć, żeby się Bogu podobać. W końcu Bóg Ojciec dał mi TEGO, który był dla Niego najdroższy. Swój najcenniejszy Skarb. Jedynego Syna. Jezus pragnie upiększać winnicę, którą jestem. Wraz ze mną uprawiać, przycinać i pielęgnować. Chce czynić mnie coraz doskonalszym, piękniejszym, bogatszym w miłość, pokorę, cichość. Pragnie być kamieniem węgielnym winnicy.
Jezus chce być moim przyjacielem i powiernikiem. Doradcą i przewodnikiem w drodze do Nieba. Czy odrzucę miłość Bożą i Jego wspaniałe dary i zacznę żyć po swojemu? Jakie winnica mego życia wyda owoce? Cierpkie i kwaśne, czy dorodne, soczyste i słodkie?
W pewnej parafii do Mszy służył mężczyzna podeszły w latach. Był ministrantem. Przy ołtarzu stał prosty jak struna z pięknie złożonymi dłońmi. Rozmodlony cały. Chłopcy przygotowujący się do bycia ministrantami bardzo go lubili. Cierpliwie, wytrwale i łagodnie tłumaczył im wszystkie zawiłości służby. Mówił kiedy dzwonkami dzwonić i jak trzymać patenę w czasie rozdawania Komunii. Starszy pan do Mszy świętej wychodził zaraz po księdzu i zawsze był blisko ołtarza. Jego ręce ozdabiał tatuaż – wspomnienie hulaszczej i bujnej młodości. „Pół życia przehulał, a teraz przy ołtarzu stoi! Pierwszy po księdzu. Jak święty jakiś!” – skomentowała znajoma mężczyzny, starsza pani. W tonie jej głosu nie było zachwytu nad dziełem Bożego miłosierdzia. Nie było podziwu ani radości z przemiany moralnej bliźniego. W głosie kobiety była gorycz, zazdrość i oburzenie… Ona całe życie wiernie chodziła do kościoła. Ale gdy czegoś potrzebowała i prosiła o to Pana Boga, On rzadko ją wysłuchiwał. Kobieta uważała to za niesprawiedliwość. Miała żal do Boga. W tym obrazie jak w soczewce, w zwierciadle odbija się przypowieść o synu marnotrawnym. Starszy syn wcale nie cieszy się z powrotu brata hulaki. Jest zniesmaczony, zbulwersowany reakcją ojca. Jest oburzony jego radością. Nie chce wejść na ucztę wydaną przez ojca z okazji powrotu syna. „Tyle lat ci służę…” Starszy syn traktuje bycie w domu jak służbę, a siebie jak niewolnika. Miłosierdzie Boże bulwersuje, oburza, budzi skandal. Jest bezgraniczne, totalne, bez granic. Jest darmowe. Nie można go sobie kupić, ani na nie zasłużyć. Jest darem. Jest najważniejszym przymiotem Boga. On, całe Niebo raduje się niezmiernie z powrotu Swego dziecka. Ucztę dla niego wyprawia. I nas, starszych braci zaprasza do dzielenia z Nim Jego radości. Skorzystajmy z zaproszenia Ojca. I wszyscy razem radujmy się i wychwalajmy Jego nieskończone, niezgłębione miłosierdzie.
Co łączy syryjskiego dowódcę Naamana, mieszkańców Nazaretu i nas, współczesnych? Pycha trawiąca serca. To choroba groźniejsza niż trąd. Pycha zamyka na Boga, zniekształca sumienia. Fałszuje obraz Stwórcy. Zapatrzeni we własne, wybujałe ego, gubimy Boga. Wydaje nam się, że Go znamy, że wszystko o Nim wiemy. Tak jak mieszkańcy Nazaretu uważali Jezusa za chłopaka z sąsiedztwa. Dla nich był synem cieśli, nikim więcej. My robimy podobnie. Przystawiamy Go do naszej, ludzkiej miary. Odzieramy z tajemnicy i metafizyki. Mówimy Mu co ma robić, jak działać. Żądamy wielkich, spektakularnych, głośnych cudów. Grzmotów, błyskawic, fajerwerków.
Tymczasem Bóg uwielbia ciszę. Przychodzi w codzienności, szarej i zwykłej. Daje się poznać w tym co małe, błahe, niepozorne. Mówi szeptem, dotyka poruszeniem serca. Można Go rozpoznać, zobaczyć w uśmiechu dziecka, promieniach słońca, oczach staruszki, geście dobroci, kruchym opłatku. Przychodzi pokorny i cichy. Co zrobić, żeby naszym opasłym pychą, wybujałym sercem Go zobaczyć, rozpoznać i przyjąć? Zamilknąć. Wejść w ciszę. Uniżyć się przed Uniżonym, upokorzyć się przed Pokornym. Otworzyć na Tajemnicę. Pozwolić Bogu być Sobą! Pozwolić Bogu być Bogiem! Dać się Mu zaskoczyć. Zadziwić, zachwycić! Gdy to zrobimy, codzienność przestaje być szara i monotonna. a każdy dzień staje się darem Bożym. Jego cudem.
Zaprośmy do serca Matkę Jezusa, pokorną służebnicę Pańską. Maryja nauczy nas patrzeć na Boga właściwie. Rozważać w sercu Jego natchnienia. I Nim się zachwycać!
„Dobrze widzi się tylko sercem. Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu.”
Można mieć sokoli wzrok, a żyć w ciemności. Mieć ciemność w sercu. Nie dostrzegać Tego, który powinien być dla nas najważniejszy, Boga. Bóg jest niewidoczny dla oczu, Jego można zobaczyć tylko sercem. Człowiek ciepiący na ślepotę serca żyje w beznadziei, apatii, depresji, poczuciu wykluczenia. Nic go nie cieszy, uważa, że nic go już w życiu dobrego nie czeka. Za niczym nie tęskni, niczego nie pragnie. Jego życie to jałowa wegetacja.
Można być niewidomym, a żyć w światłości. Mieć piękne, dobre życie. Być człowiekiem spełnionym. Przykładem takiego pełnego Bożego światła człowieka jest Andrea Bocelli. Włoski śpiewak, tenor, kompozytor, autor piosenek, producent muzyczny i multiinstrumentalista. Jego talent podziwia cały świat! Jest niewidomy, ale niepełnosprawność nie przeszkadza mu w spełnianiu pasji.
Gdy nasze serca są ślepe, gdy panuje w nich ciemność, gdy żyjemy przytłoczeni grzechami, własną niemocą i beznadzieją, wołajmy na pomoc Jezusa. Jak Bartymeusz! Kiedy wszystko wokół próbuje nas uciszyć, zagłuszyć wołajmy jeszcze głośniej! Wołajmy pełni ufności. „Jezusie, Synu Dawida, ulituj się nade mną!” Jezus na ten krzyk na pewno nie pozostanie obojętny.